Wszyscy mnie pchają do tego miksta z Igą Świątek, a on nie istnieje – rzucił w pewnym momencie lekko już zdenerwowany Jan Zieliński, gdy kolejny z dziennikarzy podczas serii wywiadów zapytał go o występ na igrzyskach i potencjalne zastąpienie u boku liderki światowego rankingu Hurkacza. Trudno się dziwić specjalizującemu się w grze podwójnej tenisiście, bo na ten moment z racji problemów zdrowotnych Hurkacza nie wiadomo, czy w ogóle wystąpi w Paryżu tego lata – bez debla nie będzie mógł w ogóle pojawić się w obsadzie igrzysk.
Wrocławianin, który doznał urazu kolana w drugiej rundzie Wimbledonu, walczy obecnie z czasem, a Zieliński stawia sprawę jasno co do swoich priorytetów w tej sytuacji. Ta niepewność sprawiła, że w oczach opinii publicznej na nieco dalszy plan zszedł jego niedzielny triumf wielkoszlemowy w mikście. Chociaż zapewne też z jego powodu tym więcej osób liczy, że mógłby w razie potrzeby zastąpić Hurkacza w olimpijskim duecie z Świątek.
Czułem wagę tego meczu, motywację i determinację. Miałem poczucie, że ten tytuł nam się należy, że chcę wnieść ten puchar i że nie chcę ominąć tej okazji. By znowu, tak jak rok temu w , nie przegrać finału i żeby nikt nie mówił, że muszę wrócić, by się odegrać – tak jak to było z deblem, a czego jeszcze mi się nie udało zrealizować. Na szczęście poziom gry w finale w Londynie z naszej strony był bardzo wysoki. Nie daliśmy zbytnio pola do popisu rywalom, wszyscy widzieli, jak graliśmy. Mam nadzieję, że się podobało, a wynik mówi sam za siebie (Zieliński i Su-Wei Hsieh wygrali z Giulianą Olmos i Santiago Gonzalezem 6:4, 6:2).
Na pewno doświadczenie, liczba turniejów wygranych przez Su-Wei oraz jej spokój i opanowanie bardzo mi pomagają. I tu nie chodzi tylko o nasze wspólne wielkoszlemowe sukcesy. To dla mnie także nauka i doświadczenie. To nie tak, że nauczyła mnie grać lepiej z forhendu czy bekhendu. Chodzi ogólnie o podejście do – przebywanie na korcie z większym uśmiechem i z większym dystansem do tego, co się robi. Patrzenie na to jako na przywilej, a nie obowiązek i jakąś ciężką pracę. Bo koniec końców poza kortem dalej toczy się życie, to tylko tenis. Wygrany czy przegrany mecz – najważniejsze, by wszyscy bliscy, rodzina byli zdrowi. By mieć do kogo wrócić do domu i z kim porozmawiać.
Na pewno wprowadza spokój, opanowanie, uśmiech i większą radość do tego, co robimy. Myślę, że to także po części klucz do sukcesu, który osiągnęliśmy. Nie było w naszych meczach niszczonych rakiet, więc możliwe, że to także w jakimś stopniu jej zasługa.
W zeszłym roku nie miał on dla mnie dużej wartości, bo we wszystkich czterech podejściach przegrałem w pierwszej rundzie. Ciężko było mnie uważać wtedy za jakiegokolwiek eksperta. W tym sezonie nagle z kogoś, kto nie umie wygrać seta, stałem się ekspertem, więc ciężko mi się w tym teraz odnaleźć. Na pewno to kwestia dobrego partnera – w tym wypadku partnerki – jaką sobie znalazłem do gry. Z pewnością będę przykładał do miksta wagę. Zawsze przykładałem, w zeszłym roku mi to nie wychodziło, a w tym zaczęło. W takim samym stopniu będę się starał, ale priorytetem pozostaje debel.
Po igrzyskach. Mamy w planach starty w Montrealu, Cincinnati i w . Mam wolne. Regeneruję się, przygotowuję do igrzysk i czekam na decyzję Huberta. Czekanie jak czekanie. Zawsze powtarzam, że najważniejsze jest zdrowie Huberta, a nie to czy wystąpimy, czy też nie. Hubert jest znakomitym sportowcem, wielkim człowiekiem, inspiracją dla nas wielu. Dla wielu młodych tenisistów także. Najważniejsze więc, by kontynuował karierę zdrowy. A czy wystąpi na igrzyskach, czy nie, to zobaczmy. Życzę mu jak najszybszego powrotu do zdrowia. A czy to będzie za półtora tygodnia, za miesiąc czy za dwa, to zobaczymy.
Mieliliśmy całą naszą „Wielką Trójkę”, bo byli też mój obecny trener Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski. Wszyscy oni osiągali wielkie rzeczy na arenach międzynarodowych i występy całej trójki pilnie śledziłem. Łukasz jako jedyny z nich zwyciężył w turnieju wielkoszlemowym. Oba jego wygrane finały oglądałem i pamiętam do dziś. Wychodząc na swój finał w Londynie, miałem w głowie sukces Łukasza i chciałem również zapisać się na kartach historii. Być razem z nim uwiecznionym na ścianach wimbledońskich jako dwóch Polaków, którzy mieli zaszczyt wygrać ten turniej.
On właściwie całe życie przekazywał mi rady w taki naturalny sposób. Nie było tak, że przed tymi meczami o coś konkretnego go pytałem. Miałem zaszczyt występować razem z nim m.in. w Pucharze Davisa. Wtedy dużo się od niego nauczyłem poprzez obserwację jego gry, ale i zachowania. Bo tu nie tylko chodzi o takie sprawy czysto tenisowe, ale i o to, co taki ktoś robi na korcie i poza nim. Jak się zachowuje, jak reaguje na różne rzeczy. Myślę, że to największa nauka, jaką młodzi tenisiści mogą wyciągnąć – spokojnie obserwować i uczyć się od tych największych. To daje najwięcej.
Widziałem filmiki. Fakt, dobrze, że się nie połamał. A tak na poważnie, to cieszę się, że Łukasz mógł to zrobić. Że mógł dotrzymać złóżonej obietnicy i że dołożyłem do tego cegiełkę.
Staram się jak najszybciej wrócić do najbliższych – rodziny, dziewczyny i z nimi celebrować. Bo dla mnie to jest najważniejsze. Jeśli mam podnosić ten puchar będąc sam, to nie ma on dla mnie takiej wartości jak wtedy, gdy – tak jak w niedzielę – miałem przy sobie na trybunach mamę, brata, dziewczynę oraz Mariusza. To moja największa duma – że mogłem to zrobić w ich towarzystwie, a nie będąc samemu.
Tak, im dłużej tam siedzisz, tym bardziej to czujesz. Im więcej zasmakujesz grania na korcie centralnym i na innych dużych obiektach tam, tym bardziej doceniasz tę imprezę. Czujesz tę magię i pochłaniasz ją. Oglądałem w telewizji wiele znakomitych meczów z tego kortu centralnego i sama możliwość postawienia stopy na nim to był wielki przywilej. A jeszcze większym było wygrywać na nim.
Nie, w żaden sposób nie jestem inny. Spełnienie dziecięcego marzenia o wygraniu Wimbledonu daje dodatkową motywację i przekonanie, że to, co robimy z trenerami, jest słuszne. Że obraliśmy dobrą drogę, że nasza praca przynosi rezultaty i daje to nam jeszcze więcej wiary.