30 maja 1944 r., jedna z niewielkich miejscowości na Mazowszu. Siedmioletnia Czesia zapada nagle na ciężką chorobę. Ma skurcze całego ciała, z ust wydobywa się piana. Dziecko umiera po kilku minutach. Na miejsce przyjeżdża lekarz i stwierdza, że przyczyną śmierci było prawdopodobnie zatrucie. Czesia prawdopodobnie zjadła podejrzane kluski. Jej szwagier, Stefan, wcześniej poczęstował się jedną z nich, ale wypluł. Była gorzka. Następnego dnia w podobnych okolicznościach umiera kolejna z sióstr, 11-letnia Krysia. Stefan, szwagier sióstr: „Umarła na moich rękach. Miała silne kurcze całego ciała, miała pianę na ustach, czarne, zsiniałe wargi”.
Po pięciu dniach umiera ojciec dziewczynek, 56-letni Konstanty. – Po powrocie z pracy zaczął narzekać, że nogi go bolą. Naszykowałam mu obiad składający się z zupy kartoflanej i przed obiadem podałam mężowi z pół szklanki naparzonego piołunu, który wypił, i zaczął jeść obiad. Położył łyżkę i zaczął narzekać, że w głowie mu się kołuje. Wyszedł na podwórze, zaczęły go łamać kurcze po całym ciele, na skutek czego zaczęto nacierać go octem i zawezwano lekarza, który zastał już męża niedającego znaku życia – zeznaje potem na policji małżonka Konstantego, 50-letnia Zofia.
Następnego dnia umiera i ona. Genowefa, synowa Zofii: „Gdy w mojej obecności jadła kolację, chleb i jajecznicę, to w czasie jedzenia powiedziała, że jest jej niedobrze i że chyba będzie umierać”. Niektórzy twierdzą, że Zofia nawet jajecznicy nie tknęła. Gdy zaczęła mówić, że odchodzi, zięć wręcz zaczął krzyczeć na nią, żeby nie opowiadała głupstw. Stefan: „Przy tych śmiertelnych wypadkach był doktor, który mówił mi, że ktoś nas specjalnie truje, żebym wystrzegał się, żebym nie jadł i nie pił w domu”.
„Henryk upadł nagle na ziemię z objawami drgawek”
Rodzina R. zajmuje mieszkanie w domu, składające się z izby i kuchni. Oprócz Czesi i Krysi małżeństwo R. miało 21-letnią córkę Marię (mieszkała tam razem z mężem, Stefanem), 20-letniego syna Henryka, 12-letniego Tomka, 12-letniego Staszka, 13-letnią Sabinkę i 15-letnią Janinkę. Dwaj pozostali synowie – Edward i Wacław – zostali wywiezieni na roboty do Niemiec w 1940 r. Kolejny z braci zginął w trakcie okupacji.
W rodzinie się nie przelewa. Konstanty przed śmiercią pracował na kolei, matka zajmowała się handlem. Henryk czasem jej pomagał. Z zeznań lekarza: „Zdaje się, że przy drugiej bytności w domu R., kiedy umierała trzecia z kolei osoba z powodu zatrucia, obecny przy tym najstarszy syn R., zdaje mi się, miał na imię Henryk. Upadł nagle na ziemię z objawami drgawek. Przy badaniu go stwierdziłem, iż drgawki te miały zupełnie inny charakter niż te, które były u zatrutych. Po podaniu mu kropli walerianowych i spryskaniu twarzy zimną wodą wstał on zupełnie zdrów bez żadnych innych objawów chorobowych. Wypadek ten zrobił na mnie wrażenie symulacji”.
20-letni Henryk po śmierci rodziców i rodzeństwa płacze, ale za chwilę prosi siostry, żeby zaczęły śpiewać.
– Co będę rozpaczał – miał mówić. Heniek jest po zaledwie trzech klasach szkoły podstawowej. Nigdy nie miał stałej pracy. Już jako nastolatek dopuszczał się kradzieży. Trzykrotnie – w 1938 i 1939 r. – był skazywany na pobyt w zakładzie poprawczym. Matka chłopca patrzyła na to przez palce. Wielodzietnej rodzinie przydawały się ukradzione kury i króliki.
Zwłoki czworga zmarłych członków rodziny trafiają do Zakładu Medycyny Sądowej w Warszawie. Sekcja nic nie wykazuje, konieczne są badania toksykologiczne. Próbki przesyłane są do Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie. Wstępna hipoteza zakłada, że członkowie rodziny mogli umrzeć po zjedzeniu klusek z zatrutej mąki sprzedanej na bazarze przez Stefanię i Wacława S. Państwo S. przyznają, że mąkę rodzinie sprzedali, ale nie ma mowy o żadnej truciźnie. Sami jedli potrawy z tej mąki, nic im się nie stało. Inni klienci nie zgłaszali też żadnych dolegliwości. Mąkę sprzedawaną przez Stefanię i Wacława potem przebadano, rzeczywiście nie stwierdzono śladów trucizny. W okolicy mówi się, że członkowie rodziny zmarli może na tyfus, może na cholerę. Właścicielka domu, w której mieszkała rodzina R., wyjeżdża na pewien czas do Warszawy z obawy przed zarażeniem tajemniczą chorobą.
„Wsypał proszek i wlał jej to do ust”
Mieszkanie jest opieczętowane przez policję. 20-letni Henryk przenosi się do kolegów, Tomek i Sabina trafiają pod opiekę sąsiadki, a Janka i Stasio – na obserwację do szpitala w Rembertowie w związku z objawami zatrucia. Maria i Stefan wyprowadzają się na swoje. Po kilku dniach Henryk odwiedza sąsiadkę, mówi, że ma „lekarstwo” dla rodzeństwa. Straszy Sabinę i Tomka szpitalem, ostrzega, że będą tam męczeni, będą zastrzyki, będzie upuszczana krew. Mimo to nie chcą przyjąć lekarstwa od Heńka i uciekają z mieszkania. Sąsiadka: „Chciał dać tym dzieciom jakieś lekarstwo. Dzieci nie chciały tego przyjąć, bo mówiły, że to lekarstwo jest gorzkie. Wtedy przytrzymał swoją siostrę, Sabinę. Na trzymaną w ręku łyżkę z wodą wysypał z papierka jakiś proszek i wlał jej to niby lekarstwo do ust. Następnie dał to lekarstwo w ten sam sposób Tomkowi”.
Po kilkudziesięciu minutach Sabina ma napad spazmatycznego śmiechu. Dostaje skurczów rąk i nóg. Felczer: „Dziewczynka była nieprzytomna, cała sprężona, od czasu do czasu przez ciało chorej przebiegały drgawki, piana na ustach”. Świadek: „Zobaczyłem pod parkanem młodego chłopca. (…) Nachyliłem się nad nim, a wtedy ten chłopiec zaczął coś cicho szeptać. Zapytałem, co on mówi, a wtedy ten chłopiec powiedział: 'brat’. Zapytałem, co za brat, a chłopiec wtedy powiedział 'dał’. Chłopca zaniesiono gdzieś do pobliskiego domu”. Sabina i Tomek umierają w męczarniach. Gdy Staszek wraca ze szpitala, trafia pod opiekę Henryka. Umiera dzień później. Podobny los spotyka Jankę. Objawy we wszystkich przypadkach są te same: silne bóle brzucha, wymioty, drgawki, sztywnienie mięśni, duszenie w gardle, piana w ustach. Genowefa, późniejsza żona Henryka: „Janina powiedziała mi, że boi się Heńka i chce iść do mnie. Poszłyśmy. (…) Po drodze mówiła mi, że Heniek ja bije i że jest niedobry. (…) Blisko mego domu dostała kurczy i boleści. Położyliśmy ją na kozetce. Był lekarz. Ksiądz. Zmarła około trzeciej nad ranem”.
Sąsiadka: „Te dzieci, gdy wyszły ze szpitala, były zupełnie zdrowe. Zmarły dopiero po zamieszkaniu z Henrykiem”.
Maria, siostra Henryka, też ociera się o śmierć. Po przyjęciu proponowanych przez brata kropli na serce i „środka na przeczyszczenie” trafia w ciężkim stanie do szpitala, gdzie spędza trzy tygodnie. Ale brata na początku o nic nie podejrzewa. Mówi potem przed sądem, że zawsze był dobry dla członków rodziny.
Lekarze i felczerzy, którzy byli obecni przy zgonach członków rodziny R., uznają, że przyczyną musiało być zatrucie strychniną. Dochodzenie zostaje przerwane, jak czytamy w dokumentach prokuratorskich, z powodu „wzmożonych działań wojennych”. Henryk nie wydaje się zbytnio poruszony tragediami w rodzinie. Jedna z sąsiadek relacjonuje, że „urządzał zabawy taneczne z muzyką” i przeznaczał na to pieniądze, które mieszkańcy przekazali na pogrzeby członków jego rodziny.
„Wymyślał mi i odgrażał się, że mnie zabije”
Pod koniec lipca 1944 r., krótko po śmierci ośmiorga najbliższych, 20-letni Henryk żeni się z 21-letnią Genowefą. Rodzice Heńka, gdy jeszcze żyli, nie byli entuzjastami tego pomysłu. Mówili, ż…