Ależ to był przygnębiający wieczór. Najpierw obserwowaliśmy, jak Słowacy i Serbowie, by o bardziej przyzwyczajonych do sukcesów Austriakach czy Chorwatach nawet nie wspominać, dosiadają się do stołów z europejskimi mocarzami. A potem zobaczyliśmy drużyny z Polski: albo piłki pozbawione – jak Jagiellonia Białystok w Amsterdamie, gdzie przegrała z Ajaksem 0:3 (w dwumeczu 7:1), albo – jak Legia Warszawa w Prisztinie, w spotkaniu z Dritą – kompletnie nie mające pomysłu, co z nią zrobić. I jak tutaj liczyć na odrobinę szcześcia w losowaniu za rok? Jak marzyć o przygodzie, którą przeżywają właśnie nasi sąsiedzi? Z czym do ludzi? Nie dla nas wspaniała piłkarska uczta. Nawet po spadające ze stołu resztki inni schylają się szybciej i skuteczniej.
Komentatorowi brakowało krzyżówek, ale nie ironii. „Piękne kopnięcie w górę” Jacek Laskowski, komentujący mecz Drita – Legia w TVP Sport, najpierw zaczął żałować, że nie wziął ze sobą krzyżówek, a potem – w 66. minucie – wyraźnie rozczarowany grą Legii, która w wyjazdowym meczu broniła dwubramkowej przewagi, pozwolił sobie na ironię: „O! Piękne kopnięcie w górę Goncalvesa!”, gdy Portugalczyk kolejny raz – kompletnie bez żadnego zamysłu i celu – kopnął piłkę byle wyżej i dalej. A po chwili, z emocjami w głosie, relacjonował, jak piłkarze Goncalo Feio zachowawczo podają do bramkarza, do obrońcy, z powrotem do bramkarza, a wreszcie – do przeciwnika. Najcelniejszy w tej akcji był właśnie komentarz Laskowskiego.
Wiemy, że Legia miała przewagę z pierwszego meczu, w którym przez ponad godzinę grała w przewadze jednego zawodnika. Wiemy, że hybrydowa murawa na stadionie w Prisztinie (znacznie bliższa sztucznej niż naturalnej) też wpłynęła na poziom gry Legii. Wiemy, że to dopiero koniec sierpnia, a Legia już ma za sobą dwanaście meczów, więc zmęczenie szybko narasta. Ale nie! To nie usprawiedliwia tak słabej, mało ambitnej, nudnej i niedokładnej gry. Przez ostatni kwadrans rewanżu Legia znów grała w przewadze jednego piłkarza, bo czerwoną kartkę dostał Rron Broja. I znowu niewiele z tego wynikało, bo Legia na pierwszy celny strzał czekała do 91. minuty. Wcześniej fatalnie pod bramką Driti mylili się Paweł Wszołek i Marc Gual. Wyzwaniem było wymienienie pięciu celnych podań z rzędu na połowie rywali. Tymczasem Drita była równie słaba jak przed tygodniem.
Wystarczyło zapamiętać, że w meczu w Warszawie zagroziła Legii tylko raz – po rzucie wolnym, z którego ostro dośrodkowała w pole karne, i nie dopuścić ponownie do takiej okazji. Rywale nie mieliby już żadnych atutów. Ale piłkarze Legii już w pierwszym kwadransie niemal stracili bramkę po sprytnie rozegranym stałym fragmencie gry. Było jasne, że Drita w rzutach wolnych i różnych dostrzeże szansę na zaskoczenie Legii, więc najprawdopodobniej przygotuje coś specjalnego, jednak zawodnicy Legii i tak byli tym wyraźnie zaskoczeni. Na szczęście – zmierzająca do bramki piłkę tuż przed linią wybił Rafał Augustyniak. Mało? Kilkanaście minut później współkomentujący mecz Marcin Żewłakow, były reprezentant Polski, głęboko odetchnął, gdy sędzia Daniel Schlager nie pobiegł do monitora, by przyjrzeć się sytuacji, w której Ruben Vinagre uderzył łokciem jednego z rywali.
To był mecz, od którego bolały oczy. Strata za stratą. Słamazarne tempo. Mnóstwo niedokładności. Przepotężna nuda. 60 proc. posiadania piłki po stronie Drity i dwa celne strzały na bramkę Kacpra Tobiasza. Jedyne celne uderzenie Legii, które dało zwycięstwo – Tomasa Pekharta w doliczonym czasie gry. Dla wszystkich, którzy meczu nie widzieli i mogą dopisać błędną teorię, że Legia skrupulatnie dążyła do wygranej aż wreszcie opieńła swego, wyjaśnimy, jak doszło do zdobycia tej bramki: najpierw obrońca Drity zupełnie nieatakowany podał piłkę pod nogi Vinagre, a po natychmiastowym dośrodkowaniu Portugalczyka, drugi ze stoperów minął się z nią w polu karnym. Pekhart po prostu wykorzystał ten prezent.
Wszystko, co dobre w dwumeczu Legii z Dritą ogranicza się do suchych liczb: 2:0 przy Łazienkowskiej, 1:0 na wyjeździe i 1,375 pkt dorzucone do krajowego rankingu UEFA. Sukces? Nawet Cypryjczycy mają więcej klubów w Europie od Polski. W tym samym czasie Jagiellonia poniosła szóstą porażkę z rzędu. Na rewanż w Amsterdamie stawiła się z trzybramkową stratą (1:4 w Białymstoku), niemal bez szans na awans.
Kto jednak liczył, że przynajmniej spróbuje się odgryźć albo, że pozbawiona jakiejkolwiek presji zagra spokojniej i dojrzalej niż przed tygodniem, ten mógł być potężnie rozczarowany. Przed przerwą Jagiellonia właściwie nie dotykała piłki, biegała za rywalami i próbowała przeszkadzać. Jak jej szło? Ajax oddał na jej bramkę aż dwanaście strzałów. Miał pecha, że żadnej z pierwszych jedenastu nie wpadł do bramki i dopiero w 43. minucie, po uderzeniu Kiana Fitz-Jima, udało się wyjść na prowadzenie. Po przerwie? Porcja następnych dziesięciu strzałów i dwa gole. Znowu – najniższy wymiar kary. 0:3 i do domu. A właściwie do Ligi Konferencji Europy, do której od początku sierpnia kolejnymi przegranymi dwumeczami zmierzała Jagiellonia. Najpierw wypadła z Ligi Mistrzów (1:5 w dwumeczu z Bodo/Glimt), potem z Ligi Europy (1:7 w dwumeczu z Ajaksem). Awans do LKE zawdzięcza wygranej z półamatorami z litewskiego FK Poniewież.
Po takim wieczorze doprawdy trudno z wypiekami na twarzy wyczekiwać meczów Legii i Jagiellonii w Europie. Trudno też awans dwóch drużyn traktować w kategorii wielkiego sukcesu, gdy Czesi i Austriacy będą mieli po czterech przedstawicieli, a Szwajcarzy, Grecy, Szkoci, Szwedzi i Cypryjczycy po trzech. Polska równać się może z bombardowaną od miesięcy Ukrainą i sześć razy mniejszą Słowacją. A i to nie do końca prawda, bo ich przedstawiciele zagrają w Lidze Mistrzów – rozgrywkach najważniejszych, dwa poziomy wyżej niż Liga Konferencji Europy.