
Dobrze, że ta kampania już za nami. Czeka nas około 2,5 roku przerwy od wyborów parlamentarnych – według oficjalnego kalendarza. Wiele osób odczuwa zmęczenie, bo nigdy wcześniej w III RP nie mieliśmy kampanii prezydenckiej trwającej aż tyle czasu. Dotychczas pojawiały się krótkie kampanie – jak po katastrofie smoleńskiej w 2010 roku czy w pandemii w 2020 – natomiast ta wyborcza rywalizacja trwała aż półtora roku. W jej trakcie przewijały się spekulacje o startach różnych polityków, wielokrotnie byliśmy świadkami jałowych debat, a wszystko zakończyło się emocjami do późnych godzin. Naprawdę wystarczy.
Prezydenckie wybory jako społeczne zwierciadło
Od początku istnienia III RP wybory prezydenckie odzwierciedlały kierunek, w jakim zmierza społeczeństwo. Chociaż z punktu widzenia prawa ich znaczenie mogło wydawać się ograniczone, ich wymiar symboliczny był ogromny. Nie będę wracać do pierwszej elekcji i rozważać alternatywnych scenariuszy, takich jak wygrana Stanisława Tymińskiego nad Lechem Wałęsą. Warto jednak pomyśleć, jak wyglądałaby polska polityka, gdyby w 2005 roku Donald Tusk pokonał Lecha Kaczyńskiego. Być może Platforma Obywatelska nie zyskałaby takiej siły, a sam Tusk nie miałby okazji do późniejszej politycznej kariery czy przewodzenia Radzie Europejskiej. Tegoroczne wybory również nie sprowadzały się jedynie do wyboru prezydenta – pokazały, jak wygląda nasze społeczeństwo.
Hipoteza o relacjach obywateli z państwem
Nie zamierzam szczegółowo analizować wyników – tym zajmą się wkrótce badacze i naukowcy. Chcę jednak podzielić się pewną hipotezą. Sławomir Sierakowski i Przemysław Sadura, od lat zajmujący się analizą polskich wyborców, sugerowali niedawno, że wielu wyborców PiS nie ufa państwu. W Polsce, w odróżnieniu od wielu krajów zachodnich, dominuje przekonanie, że nawet jeśli jakaś partia zapowie reformy, to i tak nie uda się poprawić usług publicznych na tyle, by obywatele temu zaufali. Zdanie, iż państwo było zawsze wrogiem, może tłumaczyć podejście wyborców różnych ugrupowań.
Wrogość do państwa — wspólny punkt odniesienia
To powszechne poczucie dystansu wobec państwa nie dzieli ludzi na wyborcze frakcje. Przykłady można mnożyć:
- W kolejkach do lekarza przeklinają zarówno zwolennicy różnych partii,
- Oczekujący na zlikwidowane połączenie autobusowe są sfrustrowani niezależnie od preferencji politycznych,
- Utrudnienia w sądach irytują rozmaitych wyborców.
Łączy nas zatem źródło rozczarowania, różnimy się tylko co do metod rozwiązania problemu. Dla części społeczeństwa receptą jest radykalna zmiana państwa lub wręcz jego destrukcja – stąd poparcie dla prostych, populistycznych rozwiązań lub agresji w sferze publicznej. Inni uznają, że to przez nasze zaniedbanie państwo jest nieefektywne, co pomaga kandydatom proponującym „naprawę” systemu.
Różne sposoby radzenia sobie z wrogością wobec państwa
Wyborcy podejmują decyzje w oparciu o różne hasła:
- „Państwo jako wróg – zniszczyć je”: sprzyja populiście czy zwolennikowi radykalnych działań,
- „Państwo jako wróg – niech przynajmniej się dzielą”: akceptacja nieuczciwości w zamian za korzyść dla swojej grupy,
- „Państwo jako wróg – naprawmy je”: poparcie dla kandydatów proponujących reformy.
Zauważalny jest także podział na „fanatyków”, lojalnych wobec jednej opcji oraz „cyników”, szukających największych korzyści przy urnie.
Wyzwania na przyszłość i rola populistów
Sformułowanie „państwo jako wróg” wyjaśnia wiele zjawisk, jakie obserwowaliśmy podczas tej kampanii. Dopóki nie poprawi się jakości usług publicznych ani wizerunku państwa, populistyczne ugrupowania będą miały żyzną glebę dla swoich narracji. Żaden rząd dotąd nie odważył się na gruntowne reformy – nie potrafi ich także skutecznie zakomunikować społeczeństwu. Kiedyś zarzucano pierwszemu gabinetowi Tuska, że robi niewiele, lecz świetnie buduje swój wizerunek. Dziś trzeci rząd Tuska podejmuje głębokie zmiany – jednak ze skutecznym PR-em ma problem.
Jedno jest pewne: populistyczne ugrupowania nie naprawią państwa, ponieważ to właśnie nieufność wobec państwa umożliwia im zdobycie władzy i wpływów.