Można sarkastycznie stwierdzić, że „każde ubezpieczenie to strata pieniędzy… o ile nic się nie stanie”. Jednak niestety czasami może się zdarzyć wypadek, a w przypadku studentów brak doświadczenia temu sprzyja. Wprawdzie wykonują zazwyczaj mniej niebezpieczne zajęcia niż praca w kopalni, ale jednak np. pracując w gastronomii narażają się na takie wypadki, jak np. poparzenie. Wówczas pracując na „nieozusowanych” zleceniach nie można nawet uznać, że ulegli wypadkowi przy pracy, bo w ich przypadku nie ma takiej kategorii prawnej zdarzenia.
Studenci na zleceniu nie mają choćby ubezpieczenia wypadkowego. Gdy taka studentka zajdzie w ciążę, to jako niepodlegająca nie ma prawa do zasiłku macierzyńskiego i może liczyć jedynie na 1000 zł tak zwanego kosiniakowego. To po latach niewaloryzowania śmiesznie niskie pieniądze, więc w tej sytuacji często prosi o przejście na etat. W ten sposób jednak wzbudza podejrzenia ZUS, więc mogą ją czekać lata sądowych sporów z niepewnym rezultatem. Przepraszam za kolejny sarkazm, ale tak właśnie wygląda „polski patent” na kryzys demograficzny.
Wyłączenie studentów pracujących na umowach zlecenie z oskładkowania ich umów, a przez to również ochrony ubezpieczeniowej, to po prostu niedźwiedzia przysługa. Ta fatalna zasada utrzymywana jest u nas od 30 lat, choć w między czasie, tj. ćwierć wieku temu, wprowadziliśmy reformę, która sprawiła, że ta ulga straciła jakikolwiek sens. Jeśli państwo chce rzeczywiście wspierać młodych na rynku pracy, to nie może to polegać na dumpingu socjalnym przenoszącym ich do XIX-wiecznego „standardu” ochrony pracy.
Dlatego ulgi na wejście do systemu przez młodych ludzi byłby przydatne, ale po pierwsze nie powinny być zależne od statusu studenta czy ucznia, ale po prostu od wieku, bo eliminowałoby to konsekwencje sytuacji, w których ktoś czasowo straci status studenta i nie zgłosi tego zatrudniającemu i robią się z tego problemy. Przede wszystkim jednak nie ma powodu, by młody człowiek, który nie podjął studiów, miał gorszy dostęp do rynku pracy, bo jest droższy niż studenciak.
Po drugie, ulga dla młodych osób powinna polegać na tym, że opłaca się , a nie na zleceniu! Zatrudnienie etatowe to lepszy dostęp do pożyczek i kredytów, z którymi można nieśmiało myśleć o założeniu rodziny.
Przede wszystkim trzeba jednak zmienić istotę ulgi! Zamiast „biletu do XIX w.”, czyli braku podlegania ubezpieczeniom społecznym, trzeba zaoferować taką ulgę w składkach, która ani o paznokieć nie pomniejszy ochrony przyznanej przecież w Konstytucji.
Państwo nie może uczyć młodych, że można lawirować w systemie ubezpieczeń społecznych i godzić się na pracę bez składek. Wreszcie, wobec zmian w systemie, z perspektyw przyszłej emerytury, to są bardzo ważne składki. Trzeba po prostu przywrócić elementarną uczciwość międzypokoleniową.
Owszem oni chcą mieć więcej do ręki, czemu się nie dziwię, ale wynika to także z tego, że dopiero zaczynają pracę, są mało doświadczeni i jeszcze nie przekonali się o negatywnych konsekwencjach braku ubezpieczenia. Wypadki ich zdaniem zdarzają się rzadko, a o emeryturze w tym wieku raczej nikt nie myśli. Dodatkowo jakieś gadające głowy z tik-toków, i niestety z Sejmu niekiedy też, wygadują bzdury o tym, że młodzi nie otrzymają w przyszłości świadczeń, albo że ubezpieczenia społeczne to piramida finansowa. Oczywiście takie paplanie to piramidalne bzdury, ale niestety rezonują społecznie.
Młodzi ludzie rzeczywiście o tym raczej nie myślą na co dzień, ale nowy system emerytalny bardzo karze za unikanie składek w młodości. Niestety nie mają też wzorców, ponieważ przechodzący teraz na emerytury ich dziadkowie nie musieli się tym martwić. W starym systemie emerytalnym „podkręcenie” sobie wynagrodzenia w ostatnich okresie przed emeryturą dawało fenomenalne rezultaty. Dla dzisiejszych 20-latków większe składki po 50. roku życia będą praktycznie bez znaczenia wobec pominięcia składek w młodości. Czyli grają w zupełnie inną grę niż ich dziadkowie czy rodzice, ale mało kto im o tym mówi.
Wobec tego ulga dla młodych może polegać na tym, że państwo składki nie pobierze, ale pomimo tego, wartość tej składki powinna zostać odnotowana na koncie emerytalnym takiej osoby.
Jeśli państwo rzeczywiście chce zrobić przysługę studentom czy generalnie młodym osobom uczącym się czy pracującym, to niech ta ulga będzie przekierowana na pracodawców, ale w taki sposób, że nie zwiększa im się całkowitych kosztów zatrudnienia, gdy zatrudniają oni na etat, a nie w innej formie. Poza tym warto się zastanowić, czy np. nie zmniejszyć znacząco składki zdrowotnej młodych np. do 0,5 proc. (wynosi 9 proc. podstawy – red.), a byłoby to uzasadnione systemowo, bo osoby młode statystycznie najmniej korzystają z państwowej opieki zdrowotnej niż inne grupy.
W efekcie dla pracodawcy wynagrodzenie brutto pracownika byłoby takim samym kosztem, ale pensja netto młodych do 26. roku życia byłaby niższa o 13 proc., ale mieliby oni pełne ubezpieczenie, czyli pełną ochronę np. w sytuacji wypadku przy pracy, zajścia w ciążę, oraz odprowadzane składki emerytalne.
Można byłoby rozważyć także uzupełnienie ulgi o mechanizm stopniowego jej wygaszania między 24. a 26. rokiem życia, żeby uniknąć sytuacji, gdy skokowo po 26. roku życia pracodawcy rosłby koszt zatrudnienia, żeby nie było to bodźcem do zakończenia umów i utraty pracy na rzecz kolejnego uprawnionego do ulgi – co dzisiaj niestety nie jest wyjątkową sytuacją. Jesteśmy zamożnym, XXI-wiecznym państwem. Niechże wyzysk robotników będzie dla młodych dostrzegalny tylko na stronach „Ziemi Obiecanej” Reymonta, a nie z autopsji.